Tajski upał

Tajski upał

Przez caly pobyt w Hong Kongu niebo bylo zachmurzone. Moze to taka pora roku. W ciagu dnia nie przeszkadzalo to zbytnio, a wieczorem wrecz pomoglo. Symfonia Swiatel, prezentowana codziennie na nabrzezu wyspy Hong Kong, wygladala rewelacyjnie. Swiatla odbijajace sie w nisko wiszacych chmurach robily wrazenie.

Po Symfonii szybka wycieczka na The Peak. Druga tego dnia. Tym razem w obie strony kolejka, ktora momentami wspina sie pod jakims nieludzkim katem. Monety w kieszeniach zaczynaja sie przesuwac, czlowieka wciska w oparcie.

Na gorze swietna perspektywa Hong Kongu, troche ograniczone przez chmury. Miasto tonie w swiatlach. W przeciwienstwie do zbocza, ktore rozswietlane jest sporadycznie przez swiatla posiadlosci. To najdrozsza gora w miescie. Mieszkaja tu tylko najbogatsi i najwazniejsi.

Za dnia z The Peak wrocic mozna na piechote, przez duzy park/las na zboczu. Trzeba uwazac na sciezke. Porosnieta jest mchem, czy innym tego typu czyms, i jest sliska.

Dzisiaj wczesnie rano pobudka i lot do Phuket. Airport Express jak kazdy inny pociag. Autobusem wiecej mozna zobaczyc. Z samolotu tez miasta nie bylo widac – przez chmury. Moze w drodze do Japonii…

Po trzech godzinach, w samolocie, uderza fala goraca. Pierwszy raz jestem w tropikach. To cos nie do pomylenia. Jakby wejsc pod naparowany prysznic. No tylko ze na dworze. No i bez prysznica.

Pierwsze co bylo do zalatwienia to wiza. Prosta sprawa – mam zdjecie, bilet powrotny i jakas gotowke. Okazuje sie jednak, ze mam za malo kasy – o 50 USD. A moj bilet powrotny jest za pozno – o 3 dni. Urzednik z okienka nie jest w stanie przesunac licznika na pieczatce. Akurat dzisiaj jakas takas niemoc go wziela. Male sniadanie czy cos. W kazdym razie w palcach mocy brak. Daty nie przesunie. Lapie za walkie talkie i wola jakas panne, ktora prowadzi mnie do bankomatu – w celu uzupelnienia brakow w gotowce. Pozniej idziemy do biura podrozy – jak sie okazuje w celu przelozenia biletu lotniczego o te trzy dni. No to juz mniej ciekawie. Przelozenie biletu nie za darmo. Na lotnisku w Hong Kongu czterech dni nie spedze wiec dodatkowy nocleg trzeba by organizowac. Cos tam zaczynam krecic – ze pieniedzy brak, ze taki piekny plan mi chca popsuc, ze co ja biedny w tym Hong Kongu poczne? Panienka sie zlitowala, poszla, pogadala z Mr. MocyBrak. I co sie okazalo? Jednak sie da! Tzn terminu wyjazdu przesunac sie nie da, ale za te trzy dodatkowe dni wystarczy zaplacic 1500 batow przy wylocie i wszystko bedzie glanc i cycus. No jak ladnie.

Przed lotniskiem czeka taksowka, zorganizowana przez Marcina, kumpla z liceum, pracy, a teraz hosta na wyspie (zdjecie ponizej, jeszcze z czasow konsultanckich szalenstw na Wegrzech). W sumie to sie troche zdziwilem. Taksowkarz musial miec anielska cierpliwosc. Pod koniec kursu doliczyl sobie za nia 200 batow. Stargowane na 100. Razem kurs 600.

My host on Phuket island

 Marcin nie marnuje czasu.

– Wez szybki prysznic, przebierz sie i jedziemy na sniadanie. Pozniej skoczymy na plaze to wez cos do kapieli.

Jest okolo czternastej czasu Phuket. Pozne to sniadanie.

W miedzy czasie jeden telefon i okazuje sie ze bede mial skuter. Marcin pyta tylko na jak dlugo i czy umiem jezdzic. Na caly pobyt i nie, nie umiem. No to bede mial starego, na wszelki wypadek jakbym zniszczyl. Ile taka przyjemnosc?

– 300 batow za dzien. Ale przynajmniej z pewnego zrodla. Nie przyjda w nocy i nie zabiora – mowi Marcin.

Jak sie okazuje sa tacy co zabieraja. A pozniej jeszcze odszkodowanie za skuter chca. Lobuzy!

Jedziemy na sniadanie – skuterem rzecz jasna. Marcin prowadzi, ja sie kurczowo trzymam. Nie jest zle. Jak sie okazuje w chaosie na drogach, takim samym jaki byl w Chinach, jest metoda. Nie ma znakow. Nie ma skrzyzowan rownorzednych. Za to ludzie dojezdzajac do skrzyzowania zwalniaja i zwracaja na siebie uwage.

Sniadanie europejskie – jajka i bekon, tost, woda i duzy talerz owocow. W trakcie sniadania dowiaduje sie mnostwo rzeczy. Na przyklad gdzie jesc, gdzie tankowac skuter, ze 40 batow za ananasa to za duzo, ale i tak taniej nie kupie.

Po sniadaniu jedziemy do przyjaciolki Marcina. Bubpha zorganizowala juz dla mnie skuter. Pokazuje mi tez mieszkanie do wynajecia, tuz przy plazy. No szczeka opada. Mieszkanie swietne. Lokalizacja idealna. Nic tylko kupowac na wlasnosc. Cena zakupu jednak zaporowa 115M batow. Wynajem na tydzien troche tanszy 75k batow. To moze nastepnym razem.

Teraz ladujemy sie na moj skuter i gnamy na plaze. Tzn Marcin gna. Ja sie nadal trzymam. Na moje gnanie przyjdzie czas. Za to zyskalem kask.

Na plazy pustki. Swietnie! Turysci zebrali sie juz do hoteli, a miejscowi jeszcze nie przyszli. Rozkladamy sie na lezakach. Zamawiamy drinki. Zwracam uwage ze jest goraco. Marcin mowi, ze jest zimno. Hmmm.

Jak dla mnie jest idealnie. Cieplo, lekki wiaterek od wody. Slonce powoli chowa sie za horyzontem. Morze spokojne. Na plazy spokoj.

Gadamy chwile i czas na plywanie. Woda ciepla. W basenie w Polsce jest zimniejsza. Ale sloonaaa… Ludzie. Az mnie oczy szczypia. Chwila plywania, relaks. Wychodze i mowie ze woda slona jak diabli, az mnie oczy szczypia. Marcin mowi, ze w Chorwacji bardziej slona…

Gadamy jeszcze chwile, szybka przekaska i zwijamy sie do chaty. Jest juz ciemno.

Pod domem nauka jazdy. Albo ja jestem jakis geniusz, albo to jest takie proste. Stanowczo to jest proste. Po chwili smigam pod i z gorki. Okazuje sie, ze trudniej jest jechac powoli, niz szybko. Bedzie trzeba sie nauczyc. Tymczasem jade do sklepu po jakies pierdoly. Kurs zupelnie wymyslony z nikad, ale przynajmniej jest okazja pocwiczyc.

Znowu epopeja mi wyszla. Dzisiaj zero zdjec zrobionych. Jakos tak nie bylo kiedy aparatu wziac. Ale beda, na bank. Mam juz kilka upatrzonych miejsc.

Related posts